FOGARASZ 1982

(artykuł pochodzi z wydawnictwa „40-lat SKPG Harnasie” z 2007 r)

Dopiero teraz, po 25 latach uświadomiłem sobie, jak zwariowany był to wyjazd. Rok 1982, wakacje, stan wojenny już w nieco łagodniejszej formie. Na dodatek otworzyły się możliwości wyjazdu do Rumunii – kraju o tyle dziwnego, że niby socjalistycznego, ale nie całkiem podporządkowanego ZSRR, rządzącego się trochę swoimi prawami. Toteż dotychczas nie można było tam wyjechać tak łatwo jak choćby za miedzę, na Słowację – o ile w porównaniu z dzisiejszymi realiami ówczesny wyjazd na Słowację można zaliczyć do łatwych przedsięwzięć. Kto dziś pamięta książeczki walutowe, limity przydziału walut, karty przekroczenia granicy, kolejki po paszporty (na Słowację wystarczyła po prawdzie pieczątka w dowodzie).

Zatem w 1982 roku zrodził się pomysł zorganizowania wyjazdu w góry Rumunii. Grupa składała się z Harnasi oraz kilku znajomych spoza Koła. Odbyliśmy kilka spotkań organizacyjnych, ustaliliśmy, że rejonem działania będą Karpaty południowe – Paring i Fogarasze. Był jednak problem w ustaleniu kierownika wyjazdu, gdyż nikt nie chciał pełnić tej funkcji. Z racji starszeństwa zmusiliśmy w końcu do przewodzenia Kajetana. Prócz niego w skład ekipy wchodziły takie osoby jak: Wiesiu Malarz, Włodek Wróblewski, Jacek Ginter, Bożena „Dziouszka” Uryga (Krztoń), Anka Sikora, a spoza koła Grażyna Kajetanowa, Danka Miarecka, Danka Szmal, Bożena Nowakowska, Aśka Masarczyk (Bełz), Wojtek Mróz (?).

Wszelkie wyprawy na południe – choćby to niezbyt odległe jak Rumunia – miały w sobie posmak egzotyki i przygody już od samego początku, czyli podróży. Zaczynała się ona zwykle od nocnego pociągu do Budapesztu. Ten fragment udawało się zwykle przebyć w warunkach komfortowych, gdyż można było wykupić kuszetki i przespać noc. Dalej następowała wielka improwizacja. Przejście z ogromnymi plecakami z dworca Keleti na dworzec Déli (bodajże) potem oczekiwanie na jakiś pociąg na południe, wreszcie jazda często na korytarzu lub w ponad miarę zatłoczonym przedziale.

Taki też był schemat i tym razem. Trudy rekompensowały coraz bardziej południowe krajobrazy migające za oknami – małe wioski wśród zieleni z czerwonymi dachami domów, pola słoneczników.

Wreszcie rano wylądowaliśmy w małym i dość zaniedbanym miasteczku Petrosani. Pierwsze zetknięcie z rumuńską rzeczywistością – gdzie panowała podobno straszna bieda - nie było zbyt szokujące. W porównaniu z pustymi półkami w naszych sklepach, tu było nawet całkiem nieźle – zarejestrowałem np. spory wybór konserw rybnych.

Paring bez mapy

W naszych planach był na początek Paring – góry, o których nie wiedzieliśmy zbyt wiele, ba - nie mieliśmy nawet mapy. Jakieś mapki posiadała i miała dowieźć za parę dni Aśka Masarczyk, której nie udało się wyjechać razem z całą grupą i która miała nas dogonić. W jaki sposób miała nas znaleźć – nie pytajcie. Zaiste w erze telefonów komórkowych takie umiejętności zanikają i są poza wyobrażeniem.

My w każdym razie dysponowaliśmy póki co fizyczną mapą Rumunii w skali 1:1 000 000…. Kajetan posiadał też chyba jakiś zgrubny schemat gór i wiedzę w jaką dolinę należy się wstrzelić. Stopem, miejscową ciężarówką podjechaliśmy do wylotu naszej doliny. Wczesnym popołudniem zaczęliśmy marsz z naszymi plecakami liczącymi po 28 – 30 kg w górę.

I już tego pierwszego dnia przytrafiła się nam przygoda. Minęliśmy małą bacówkę i zaczęliśmy marsz wspinającą się coraz wyżej na zbocze ścieżką. Potem pokonaliśmy jeszcze spory próg i doszliśmy do zawieszonej doliny z szałasem Stina Risile. Tu postanowiliśmy założyć obóz. I już w tym pierwszym dniu dały o sobie znać wszelkie wady demokracji w górach. Jak wspomniałem Kajetan był kierownikiem bardziej formalnym niż rzeczywistym, a jak to bywa na wszelkich wyjazdach gdzie ilość przewodników jest większa niż ilość uczestników – każdy ma rację, tyle, że każdy swoją. Były zatem dyskusje na temat wyboru miejsca na namioty, sposobu żywienia, a nawet kompozycji kanapek – Dziouszka nie uznawała np. zestawienia ser + ryba, co dla mnie było zupełnie niezrozumiałe.

Tymczasem okazało się, że mamy poważniejszy problem, gdyż brakuje Wieśka Malarza. Cóż, pomyśleliśmy, że może coś go zatrzymało na chwilę i wkrótce dojdzie. Czas jednak mijał, a Wiesia nie było. Postanowiliśmy nie panikować, zwłaszcza, że zrobił się wieczór, pogoda jakby się popsuła, wszyscy byli dość zmęczeni, a i tak nie mieliśmy koncepcji gdzie szukać zguby. Mógł np. pomylić ścieżki i dojść do sąsiedniej dolinki.

Następnego dnia pogoda nadal nie była rewelacyjna –mgła, zimno, przelotne opady. Myśleliśmy już nad organizacją poszukiwań, gdy z dołu nadszedł nieco okopcony Wiesiu. Okazało się, że po krótkim postoju w pobliżu mijanej bacówki, przy próbie włożenia ciężkiego plecaka coś strzyknęło mu w kręgosłupie i postanowił nie ryzykować większej kontuzji, lecz zanocować w bacówce.

Ze wspomnianej bazy zdobyliśmy najwyższy szczyt ParinguParingul Mare, przy czym z braku mapy i szlaków ustaliliśmy cel metodą wzrokową i okazało się, że nie popełniliśmy błędu. Nazwa widniejąca na szczytowej tabliczce zgadzała się z nazwą naszego celu. Szukając tak trochę na nosa drogi na szczyt czuliśmy się nieco jak pierwsi odkrywcy, gdyż wcześniej nie mieliśmy okazji wędrować bez mapy i jakichkolwiek informacji po nieznanych górach.

Po krótkiej eksploracji Paringu postanowiliśmy się przenieść w góry Lotru. I tu przy schronisku Obirsia Lotrului nastąpiło spotkanie z Aśką, która dowiozła nam mapy Fogaraszy. Nie pamiętam już czy byliśmy tam faktycznie umówieni, czy był to szczęśliwy zbieg okoliczności. Od tego też momentu niezwykłe zdolności językowe Aśki pozwoliły nam znacznie łatwiej dogadywać się z miejscową ludnością.

Góry Lotru

Kolejny dzień zapamiętałem jako długie i monotonne przejście nad jezioro zaporowe Vidra. Trudy wędrówki miał nam wynagrodzić nocleg w cywilizowanych warunkach, w miejscowości Vidra, nad jeziorem. Oczyma wyobraźni widzieliśmy już obiad w jakiejś knajpce, lody, ciastka itp. przyjemnostki. Apetyt na to wszystko zwiększył się, gdy dotarliśmy nad jezioro i zobaczyliśmy na przeciwległym brzegu budynki, z górującym nad nimi nowoczesnym wieżowcem – hotelem. Musieliśmy tylko obejść jeziorko i już. Szutrowa droga faktycznie obchodziła dookoła jezioro, nie wzięliśmy jednak pod uwagę, że zaporowe, górskie jezioro wcina się we wszystkie boczne doliny i dolinki. Pierwsza zatoczka jeszcze nas nie zraziła, druga też, ale kolejna okazała się … pięciopalczasta. Dalszy ciąg drogi był tak blisko – zaledwie kilkadziesiąt metrów – tymczasem my musieliśmy pokonywać całe kilometry i obchodzić kolejne boczne dolinki, aby do niego dotrzeć. W końcu pod wieczór, gdy byliśmy już niemal przy zaporze spotkaliśmy miejscowego funkcjonariusza, który podwiózł część ekipy i bagaże gazikiem i wskazał dogodne miejsce na rozbicie przy gospodarstwie. Jakież było nasze zdziwienie, gdy domniemany kurort okazał się osiedlem częściowo tylko zamieszkałych bloków wyglądających jak slumsy, a hotel był niedokończoną ruiną wyglądającą jak po wybuchu jądrowym. O wyżerce i innych atrakcjach nie było mowy, ale miejsce biwakowe u miejscowych gospodarzy było i tak miłe.

Góry Lotru, w których uskuteczniliśmy jedną wycieczkę na lekko okazały się typowo pasterskie, ale  spotkaliśmy też w nich takie zjawiska jak lejki krasowe. W szałasie nawiązaliśmy dzięki Aśce i jej „Rozmówkom rumuńskim” kontakt z pasterzami i zostaliśmy poczęstowani serem i mamałygą. Pamiętam też, że na wspomnianej wycieczce dowiedziałem się od Ani Sikory co to są „hopstry” i „beboki” i jako, że moje gorolskie pochodzenie nie pozwoliło mi poznać ich w dzieciństwie (przez co miałem je ponoć zmarnowane) zapamiętałem je do dziś. Dziś zresztą można znaleźć definicję beboka np. w Wikipedii: „Bebok jest, zwłaszcza na Górnym Śląsku, postrachem, którym rodzice straszą dzieci w celu ich zdyscyplinowania – stanowi przez to u nich źródło podświadomego i naiwnego lęku.

Kolejny etap naszego wyjazdu wymagał przemieszczenia się środkami komunikacji w Fogarasze. Po drodze zahaczyliśmy o jakieś miasta i miasteczka, aż wreszcie wylądowaliśmy u podnóża wspomnianych gór. I tu Wiesia spotkała kolejna przygoda.

Gdy wieczorem szliśmy przez jakąś wieś, aby znaleźć dogodne miejsce na biwak, Wiesiu swoim zwyczajem został nieco z tyłu. Po chwili usłyszeliśmy gromkie krzyki „chłopaki, ratunku”. Rzuciliśmy zatem nasze wory i pobiegliśmy z odsieczą nie wiedząc co się dzieje. Okazało się, że Wieśka zaatakowały Cyganki, które zaczęły szarpać jego plecak i próbowały wyciągnąć z niego różne rzeczy. Na nasz widok uciekły. Straty na szczęście nie były wielkie – bodajże jakieś przybory do pastowania butów itp.

Skończyło się bardziej zabawnie niż groźnie, ale na biwak wybraliśmy nieco odleglejsze miejsce i nie wiem, czy nie ustanowiliśmy nawet jakichś nocnych dyżurów.

Fogarasz

Pod główny grzbiet Fogaraszy do Bilea Lac dotarliśmy ciężarówką, kolejką linową i wreszcie na piechotę. Nie pamiętam czy w czasie tego podejścia, ale na pewno na tym wyjeździe  zmuszony byłem do ratowania przed kompletnym rozpadem moich schodzonych do maksimum butów. Były to buty typu „Beskidy” wyprodukowane w Nowym Targu. Gdy je kupowałem gdzieś w 1978 r. wyglądały bardzo pięknie, wykonane z jasnobrązowej, błyszczącej skóry – moje pierwsze prawdziwie górskie buty (wcześniej przez krótki czas używałem pionierek). Teraz po paru latach intensywnej eksploatacji zarówno latem jak i zimą, po ostrym impregnowaniu czym się dało (olej, parafina, słowacki Elaskon) oraz suszeniu przy ogniskach, kominkach i piecach oraz po rozpaczliwym zszywaniu, klejeniu, łataniu i nawet przykręcaniu śrubami podeszw - powoli kończyły swój żywot, zasługując na godne miejsce w domowym muzeum. Dziś nikt nie trudziłby się, aby łatać stare buty. Jedynym problemem jest zdobycie pieniędzy, a jeszcze większym wybór konkretnej firmy i modelu. Wtedy problemem było kupienie czegokolwiek i dlatego moje stare buty musiały mi dzielnie służyć przynajmniej do końca tego wyjazdu. Tak, turystyczne buty, to temat na osobne opowiadanie, ale my wróćmy do Fogaraszy.

W Bilea Lac zostaliśmy dwie noce, a kolejny dzień, w który niestety wypadła mi wachta i pilnowanie obozu, pozostała część grupy zrobiła wycieczkę na Negoiu. Z tego biwaku pamiętam bakłażany smażone przez Aśkę na pokrywce od menażki, na benzynowym juwlu. A potem była zwykła wędrówka głównym grzbietem Fogaraszy w kierunku wschodnim. Kolejny biwak wypadł nam obok schroniska Podragul, gdzie musieliśmy się oganiać od buszujących w okolicy półdzikich osiołków, ale też podziwialiśmy sierpniowe, niesamowicie czyste i rozgwieżdżone niebo z masą spadających co chwilę gwiad. Własne efekty typu światło i dźwięk zapewnił nam natomiast jeden z kolegów, uruchamiając juwla i podpalając niechcący puszkę z benzyną. Następnie, aby oddalić niebezpieczeństwo pożaru od namiotów puszka została kopnięta, co wywołało niezwykle efektowne pióropusze ognia. Na szczęście teren był raczej kamienisty i po wypaleniu się benzyny widowisko zakończyło się bez strat w ludziach i sprzęcie.

Na koniec wędrówki po Fogaraszach zdobyliśmy najwyższy szczyt – Moldoveanu i zaliczyliśmy ostatnie biwaki nad jeziorkiem … W końcu zaczęło nam brakować chleba. Determinacja w grupie musiała być duża, gdyż nie pogardziliśmy z lekka podmokniętym francuzem znalezionym przez kogoś z naszej ekipy w pobliżu obozowiska (pozostawionym pewnie przez jakąś inną grupę).

Zejście w doliny do miejscowości Viktoria dostarczyło nam wbrew pozorom sporo wrażeń. Dolina początkowo dość sielska, po wejściu w las okazała się dziewicza, zawalona połamanymi pniami i trudna do pokonania. Prawie cały dzień zajęło nam jej forsowanie i dotarcie do cywilizacji.

A potem było jeszcze zwiedzanie Braszowa, spanie na terenie cyrku za zgodą sympatycznej ekipy cyrkowców, którzy mieli akurat bazę w pobliżu dworca i wreszcie powrót do kraju.

Patrząc dziś na cały wyjazd można się doszukać wielu braków organizacyjnych, braku logiki w wyborze trasy i sposobie jej pokonywania itd. itp. A jednak właśnie takie wyjazdy dają chyba najwięcej wrażeń, przygód i pozostawiają najwięcej wspomnień. No i pozwalają zdobyć doświadczenie, dzięki któremu kolejne wyjazdy są coraz bardzie dopracowane i … może coraz bardziej nudne ?

Jacek Ginter