GRECKA MOZAIKA

(artykuł z „Harnasia 14” z 1991 r)

Minęło wprawdzie kilka lat od naszego wyjazdu do Grecji, lecz myślę, że warto czasem powspominać i wysnuć z tych wspomnień parę refleksji. Artykuł ten nie jest bowiem relacją z przebiegu wyjazdu, a raczej próbą sprawdzenia co pozostaje w nas z takich wojaży jak nasza Grecja. Najpierw jednak dla tych, którzy nie byli jeszcze wówczas w Kole kilka słów o charakterze wyjazdu. Otóż był to typowy tramping, w którym brało udział 12 osób, w tym 8 osób z Koła. W programie oprócz zwiedzania najpopularniejszych zabytków Grecji mieliśmy kilka punktów górskich a mianowicie: Olimp, Parnas i wąwóz Samaria na Krecie. Podstawą komunikacyjną naszego wyjazdu był zakupiony w kraju bilet kolejowy aż do Kalamaty na Peloponezie. Wszelkie odskoki od linii kolejowej wykonywaliśmy przy pomocy auto-stopu. Myślę, że sporym sukcesem było to, iż praktycznie do końca grupa trzymała się razem, pomimo chwilowych rozbić, koniecznych przy poruszaniu się stopem.

A więc, co pozostało w nas z tego wyjazdu po prawie sześciu latach ?. Myślę, że przede wszystkim wspominamy go jako typową wielką włóczęgę, wolną i słoneczną, choć niepozbawioną stresów i trudności, o których dziś pamięta się znacznie mniej. Włóczęgę, w której nosisz na plecach wszystko co niezbędne do życia i prawie nic więcej nie potrzebujesz, w której nigdy nie wiesz gdzie spędzisz kolejną noc i co cię spotka następnego dnia i w której wszystko jest nieznane, nowe i egzotyczne. Pewnie, że każdy wyjazd w nieznane góry miał te same cechy, a jednak Grecję wspominam w sposób szczególny, może właśnie dzięki tej egzotyce. Bo gdzież w bliższych nam rejonach jest możliwe aby po całym dniu marszu wąskim wąwozem o kilkusetmetrowych ścianach wyjść nagle na piaszczystą, słoneczną plażę (nudystów zresztą) i wykąpać się w ciepłym, Śródziemnym Morzu. Ale w sumie nawet nie to było najszczególniejsze w całej wycieczce wąwozem Samaria na Krecie. Najszczególniejsze było uczucie jakiego doznałem idąc dnem wąskiego już w tym miejscu wąwozu, zarzuconego białymi głazami i kamieniami i pozbawionego zupełnie wody. Aż się prosiło, by zabrzmiał w uszach plusk strumienia lecz dokoła była tylko cisza, zakłócana w sposób nieznośny chrzęstem kamieni pod naszymi butami, odbijającym się echem od ścian wąwozu. Przygnębiające wrażenie, nasuwające skojarzenie z pustynią, a zarazem wymowny dowód czym jest dla nas woda i jakie stereotypy mamy w sobie zakodowane.

Przypomina mi się podobne uczucie, w zupełnie innym krajobrazie Bułgarii. Droga z Mełnika do Rożeńskiego Monastyru, żółte ściany piaskowców i zlepieńców, żar lejący się z nieba i susza, totalna susza, choć przechodzimy przez murki kaskad wodnych, przez które nic się nawet nie sączy. I to samo skojarzenie - pustynia.

Niezapomniana pozostanie też droga z Koryntu do Epidauros, którą przebyliśmy jakimś czerwonym samochodem osobowym z młodym Grekiem podśpiewującym sobie swym trochę misiowatym głosem. A więc śpiewający Grek, stereofoniczne greckie przeboje z magnetofonu, a za oknami prawdziwa sielanka - z lewej, w dole morze, zatoki, wyspy, plaże, z prawej góry - o dziwo porośnięte prawdziwym lasem, nad nami niezawodne w tej części Europy słońce i błękitne niebo, a przed nami wijąca się zboczami gór droga. Wręcz nierealne - tak, jakbyśmy nagle znaleźli się w wyidealizowanym świecie z folderów reklamowych. Ale to była prawda. Foldery chyba nie zawsze muszą przesadzać.

Podobne wzruszenie towarzyszyło nam gdy wracaliśmy autobusem wycieczkowym (złapanym oczywiście w charakterze "stopu") ze Sparty do Tripoli. Był już wieczór, słońce świeciło pomarańczowo-czerwonym blaskiem, za oknami migały cudowne krajobrazy gór Peloponezu, a z głośnika płynęła grecka - tak dziwna dla nas muzyka. Właśnie ta muzyka będzie też czymś co pozostało, co polubiliśmy, czego nie zapomnimy. Towarzyszyła nam bowiem prawie wszędzie a zwłaszcza podczas jazdy auto-stopem. I wtedy właśnie najlepiej jej się słuchało, najlepiej można było zrozumieć jak współgra, jak pasuje do oglądanych za szybami  krajobrazów. Początkowo nawet nas denerwowała i zaskakiwała dziwnie wschodnimi wpływami. Zupełnie inaczej wyobrażaliśmy sobie ją tu, w kraju. Potem przyzwyczailiśmy się do niej, a wreszcie polubiliśmy.

Dziwicie się pewnie, że brak w tych moich wspomnieniach zabytków Grecji. Fakt, że one były głównym celem naszej wędrówki i one wyznaczały nam trasę. Ale faktem też jest, że podziwianie i rozumienie zabytków Grecji, zabytków z epok tak odległych jest niezwykle trudną rzeczą. Trzeba zmusić swą wyobraźnię do dużego wysiłku aby nabrały one znaczenia i aby nie przejść obok nich obojętnie, nazywając je pogardliwie kupą kamieni. Często podświadomie wyobrażamy sobie zabytki antycznej epoki w stanie jaki oglądamy czasem w książkowych ilustracjach przedstawiających ich rekonstrukcję. Tymczasem zastajemy najczęściej kilka kolumn, jakieś fundamenty, jakieś resztki murów. Ale czasem nawet niewielki fragment ułożonej z kolorowych kamyków mozaiki - taki jaki widzieliśmy w ruinach starego Koryntu - może nie wiadomo dlaczego wywołać w człowieku jakiś dreszcz i wzruszenie. I ma się wówczas wrażenie, jakby ten dawny świat ożył i jakby dopiero wczoraj ktoś podobny w gruncie rzeczy do nas, stąpał po tej mozaikowej posadzce. Podobne odczucie miałem chodząc uliczkami starej Thiry położonej na drugim co do wysokości wzniesieniu wysepki Thira nazywanej również Santorini. Muszę przyznać, że nie zawsze udawało mi się stworzyć w wyobraźni obraz tego dawnego świata i ludzi, którzy w nim żyli tak jak właśnie w Koryncie czy w Thirze. I nie mam pojęcia dlaczego właśnie tam.

Wracając jednak do wspomnień chciałbym przywołać jeszcze jedno wspomnienie muzyczne, tym razem dotyczące muzyki klasycznej. Chyba bowiem nigdzie jak dotąd nie przeżywałem tego gatunku muzyki tak jak słuchając VII symfonii Beethowena w Odeonie Herodosa Attikusa - ogromnym amfiteatrze rozłożonym pod murami Akropolu. Dostaliśmy się tam szczerze mówiąc trochę przypadkowo i trochę nielegalnie. Oglądając bowiem ze Wzgórza Muz położonego naprzeciw Akropolu tzw. widowisko "światło i dźwięk", a dokładniej samo światło - czyli oświetlany na różne sposoby Akropol (za dźwięk trzeba by było słono zapłacić), słyszeliśmy dobiegające właśnie z Odeonu odgłosy koncertu. Skusiły nas one na tyle, że trafiwszy w czasie powrotu na przerwę w programie  weszliśmy do środka i wysłuchaliśmy reszty koncertu. I tak, dzięki temu drobnemu przestępstwu pozostało jeszcze jedno niezapomniane wrażenie.

 

Jacek Ginter