DOLOMITY 1995

Od paru lat Dolomity stały się dość modne w naszym środowisku jako cel wakacyjnych wojaży. Mój pomysł, aby tego lata zorganizować wyjazd w ten właśnie rejon nie był więc ani odkrywczy ani oryginalny, a powstał właściwie już rok temu, gdy wracaliśmy z Czarnohory. Dolomity bardzo odpowiadały mi jako cel pierwszego alpejskiego wyjazdu, gdyż nie wymagały ani doświadczenia lodowcowego ani - wbrew pozorom - specjalnych umiejętności w zakresie wspinaczki i asekuracji. W końcu wpiąć karabinek w gotową poręczówkę każdy potrafi, a pokonywanie trudności w zakresie I do III, gdy zawsze można w ostateczności pomóc sobie poręczówką też jest dostępne dla każdego średnio sprawnego człowieka. Bardziej obawiałem się raczej braków kondycyjnych, toteż przed wyjazdem postanowiłem co nieco poćwiczyć.

Główną przyczyną, że dopiero teraz postanowiłem wybrać się w Alpy był brak środka lokomocji. Ten problem postanowiłem rozwiązać poprzez wynajęcie mikrobusu. Przy odrobinie starań okazało się, że koszty takiego wynajęcia wcale nie muszą być bardzo wysokie, a nawet mogą być porównywalne z podróżą własnym samochodem. Podobnie jak rok temu chciałem zmontować grupę do 10 osób. Nie sprawdziły się obawy, że taką grupą nie bardzo da się chodzić po ferratach. Dało się i to prawie cały czas w komplecie.

Pojechaliśmy w następującym składzie: Lila Cader, Jola Ginter, Magda Hassa, Marta Kubiczek (Żaba), Teresa Pieńkowska (AKPG), Grzegorz Mentel (Bystry), Sebastian Kukliński, Witek Babiński, Marek Machura, Jacek Ginter. Środkami lokomocji były wspomniany już mikrobus (7 osób + kierowca) oraz śliczny czerwony Hunday Scoupe Wicia. Oprócz Magdy i Teresy, które rok temu zaliczyły Tofanę di Rozes z Tadzikiem Piotrowskim nikt z nas nie był wcześniej w Dolomitach. Ponieważ ponadto nigdy nie miałem jakoś zacięcia wspinaczkowego ani ciągu w góry skaliste i wysokie postanowiłem zrealizować program tylko średnio ambitny, składający się z przejść łatwymi oraz średnio trudnymi ferratami. W ramach dni odpoczynkowych wykonaliśmy też kilka wycieczek czysto turystycznych.

Wyjazd trwał 2 tygodnie od 15 do 30 lipca. Rozpoczęliśmy od północnego wschodu czyli Dolomitów di Sesto. Biwak zaplanowaliśmy na podstawie mapy przy leśnym parkingu w dol. Campo di dentro. Strzał okazał się trafiony, miejsce było bardzo ładne i dogodne.

Pierwszą po przyjeździe, popołudniową wycieczkę rozpoczęliśmy natomiast w sąsiedniej dolinie Fiscalina - z racji istniejącego tam dużego hotelu, a powyżej schroniska - pełnej turystów i wczasowiczów (parking przy hotelu zatłoczony i płatny 3 tys.). Trasa wiodła doliną do schroniska Locatelli, skąd po raz pierwszy - choć nie ostatni - zobaczyliśmy słynne Tre Cimy, a potem w dół szlakiem 105 do naszej bazy. W sumie ok. 900 m różnicy poziomów i ok. 5 godz. marszu. Już przy podejściu pogoda pokazała, że w ciągu paru minut może zmienić się z pięknej lampy w niezłą ulewę.

Nazajutrz, w poniedziałek planowaliśmy pierwszą ferratę na szczyt Croda Rossa. Niestety pogoda nie była zbyt pewna, więc znów odbyliśmy wycieczkę turystyczną z przeł. Croce di Comelico do jeziorka w dol. Popera pod przeł. Sentinella (szlak 124). Przypadkiem byliśmy świadkami akcji ratunkowej przy użyciu helikoptera po wspinacza, który uległ jakiemuś wypadkowi. Przy zejściu szlakiem 15A a potem 17 do Moos gdzie miał czekać na nas mikrobus złapała nas kolejna ulewa.

Po biwaku w tym samym miejscu - ze względu na nadal nieciekawą pogodę przenieśliśmy się w rejon Misuriny i zrobiliśmy wycieczkę na niewielki, płaski ale za to popularny ze względu na widoki szczyt Monte Piana. Z przewodnika p. Kiełkowskiego wyczytałem, że na zboczach naszej górki istnieją 2 krótkie, średnio trudne ferraty. W sam raz coś na początek dla nas. Wzięliśmy więc szpej tzn. uprzęże i kaski i zaczęliśmy szukać owych ferrat. W końcu znaleźliśmy ścieżkę, która powinna być początkiem ferraty. Wzbudzając zainteresowanie grupek wycieczkowiczów założyliśmy na siebie cały ten majdan i ruszyliśmy na ferratę.

Ścieżka była nieco eksponowana i miejscami ubezpieczona poręczówką, tym niemniej cały czas można było iść wygodnie na dwóch nogach. I tak, oczekując na mające nastąpić trudności, mijani niekiedy przez nielicznych na szczęście, "nieuzbrojonych" turystów dobrnęliśmy do końca "ferraty". Drugiej ferraty na Monte Pianie już nie szukaliśmy. Szybko zdjęliśmy szpej aby nie wzbudzać więcej sensacji i od tego momentu z pewnym dystansem odnosiliśmy się do przewodnikowych opisów.

Biwak założyliśmy na początku dolinki Popena w pięknym miejscu nad potokiem. Następną wycieczką miała być ferrata Bonacossa w grupie Cadini połączona ewentualnie z ferratą Merlone wyprowadzającą na szczyt Cimy Cadin di N.E.(2788) Po podejściu z Misuriny do schroniska Col de Varda okazało się, że z powodu obrywu część szlaku przez przeł. Diavolo jest zamknięta i trzeba dokonać obejścia innym szlakiem prowadzącym przez dwie inne przełęcze. Zejścia z przełęczy były ubezpieczone, ale dość łatwe - na dobrą sprawę nie wymagały sprzętu asekuracyjnego, może najwyżej kasków, gdyż o latające kamienie w Dolomitach nietrudno.

Pierwsza prawdziwa ferrata zaczęła się na Cimę Cadin di N.E. Ściana, którą zobaczyliśmy przed sobą i którą biegła ferrata wyglądała efektownie. Od razu wystartowaliśmy pionowo do góry. Najpierw szeregiem drabin, potem trawersami i kominkami, cały czas z dobrymi ubezpieczeniami, aż na szczyt, na który prowadziła już krótka i łatwa piarżysto-skalna ścieżka. W sumie 1.5 godz. podejścia. Pogoda i widoczność dopisały nam tym razem znakomicie. Widoki ze szczytu rewelacyjne. Jedyne zejście ze szczytu prowadzi tą samą drogą - zdarzają się więc mijanki. Pomimo kontrowersyjnych ponoć drabin, moim zdaniem jest to bardzo ładna ferrata - technicznie niezbyt trudna, nie za długa a jednocześnie bardzo efektowna ze względu na dużą ekspozycję - która jednak przy dobrym ubezpieczeniu i dobrej, litej skale nie powoduje uczucia zagrożenia, a wręcz przeciwnie jest przyjemna (to moje subiektywne odczucia).

Ze względu na porę nie kończyliśmy już ferraty Bonacossa lecz zeszliśmy od schroniska Fonda Savio do Misuriny spalani przez bezlitosne tego dnia słońce. Ci, którzy nie zastosowali odpowiedniego kremu odczuwali efekty jego działania do końca wyjazdu.

Czwartek zaczął się pechowo, bo autobus z Misuriny do schroniska Auronzo pod Tre Cime di Lavaredo nie przyjechał a wjazd własnym samochodem kosztował 20 tys. Ponadto nasz obciążony i niezbyt silny mikrobus nie nadawał się na tak ekstremalne, górskie drogi. (Uwaga - bramka na drodze znajduje się nie w Misurinie lecz jakieś 2 km dalej). Próbowaliśmy łapać stopa, ale w końcu przyjechał jakiś autobus i za niecałe 2 tys. od osoby dojechaliśmy do celu. A tam rzecz jasna tłumy turystów i istna ceprostrada. Tak więc, aby dojść do początku ferraty na Monte Paterno, który był naszym celem musieliśmy wraz z rzeką wycieczkowiczów, mijając schronisko Lavaredo, dotrzeć do znanego nam już schroniska Locatelli. Nawiasem biorąc schroniska w Dolomitach nie są zbyt wyszukane ani pod względem architektury (zwykle murowane, nieciekawe bunkry), choć zdarzają się wyjątki, ani pod względem wystroju wnętrz - sale jadalne o standardzie podobnym lub gorszym niż w naszych schroniskach. Ponadto niechętnie patrzy się na turystów, którzy spożywając własny prowiant nie zamówią choćby czegoś do picia. Jednym słowem "biznes is biznes" - zajmujesz miejsce powinieneś płacić.

Od schroniska łatwą skalną ścieżką doszliśmy do początku wykutej w skale (oczywiście w czasach I wojny) sztolni, która rozpoczynała naszą ferratę. Potem ubezpieczonym w trudniejszych miejscach grzbietem i kominkami, a na koniec piarżystą ścieżką doszliśmy do przełączki, z której w prawo do góry biegła dalsza część ferraty prowadzącej na szczyt Monte Paterno (2744), a w lewo trawersem rozpoczynała się ferrata De Luca przewijająca się grzbietem biegnącym od Monte Patterno na pd/wsch. My ruszyliśmy na razie na górę mijając się w jedną i drugą stronę głównie z tłumami Czechów i Słowaków, których tego dnia spotkaliśmy wyjątkowo dużo. Co dziwniejsze wielu z nich nie miało żadnego sprzętu asekuracyjnego, a ferrata choć może niezbyt trudna miała jednak miejsca, w których warto było się przypiąć. Ponadto część z nich wyglądała jakby byli w jakichś zorganizowanych grupach z przewodnikami co musi dziwić jeszcze bardziej. Jedna z Czeszek dostała zresztą kamieniem w głowę, na szczęście na tyle niegroźnie, że po opatrzeniu mogła sama zejść. Ostatnie 15 minut na szczyt jest niezbyt dobrze oznaczone, a teren choć już łatwy jest nieprzyjemny, bo kruchy.

Po zejściu na przełęcz postanowiliśmy kontynuować wędrówkę ferratą De Luca. Nastąpiły kolejne trawersy, podejścia, zejścia w żleby itd. Droga miejscami była zwykłą ścieżką, by nagle zaskoczyć nas ostrym zejściem do żlebu lub podejściem na grzbiet lub żebro. W końcu, gdy atrakcje skończyły się definitywnie, nie dochodząc do schroniska Plau di Cengia skróciliśmy sobie powrót wykorzystując nieznakowane zejście do szlaku 104 biegnącego w dole po prawej. Późnym popołudniem doszliśmy do parkingu, skąd stopem dostaliśmy się na dół. Jedynie Żaba nie miała szczęścia - gdyż wybierając skrót nie mogła stopować. Powrót do naszej miłej dolinki na biwak zakończył pracowity dzień oraz naszą działalność w tym rejonie.

Następnego dnia, w piątek wstaliśmy nieco później (ok. 7), gdyż zaplanowaliśmy przejazd w okolice Cortiny d'Ampezzo i dzień odpoczynkowy. Dwie godziny połaziliśmy po Cortinie dokonując zakupów, a potem podjechaliśmy do z góry upatrzonego miejsca na pn. od miasta, na parking nad rzeką Boite przy szlaku nr 10 i budce Parku Narodowego. Miejsce było dobre zarówno na odpoczynek, mycie, pranie i byczenie się jak i na kolejny biwak. Co ważniejsze po południu, gdy skwar zelżał można się było wybrać na krótką ok 2 godz. wycieczkę do bardzo efektownych wodospadów w dol. Fanes, po których oprowadzała łatwa ale ciekawa ferrata Giovanni Barbara. Mimo, iż czytałem o tym miejscu w przewodnikach, ogrom i siła wodospadów była dla mnie dużym zaskoczeniem. Rzecz jest naprawdę warta zobaczenia. Ferratę można było pokonać bez sprzętu - gdyż miała ona raczej charakter ubezpieczonej ścieżki przechodzącej zresztą w pewnym miejscu pod spadającą z impetem ścianą wody. Nieco dalej w dol. Fanes znajduje się jeszcze jeden podobny wodospad, jednak późna pora i zaczynający kropić deszcz zmusiły nas do powrotu.

Nasz parking opustoszał z piknikowiczów i oprócz nas pozostał jeszcze niemiecki busik oraz czeska skoda. Niemcy wyraźnie zamierzali spać w samochodzie ale Czesi mieli chrapkę na werandę chatki, która i nam się spodobała. W związku z tym wykonaliśmy ruch wstępny wysyłając na werandę podgrupę z gitarą oraz zanosząc niedwuznacznie kilka karimatów. Czesi zrezygnowali i rozbili namiot, a my zmieściliśmy się w dziewiątkę (Marek spał jak zwykle w samochodzie) na werandzie.

W sobotę czekała nas jedna z poważniejszych (jak na nasze możliwości i ambicje) wycieczek - via ferrata Lipella na Tofanę di Rozes. Udało nam się namówić Teresę i Magdę aby powtórzyły zeszłoroczną trasę, gdyż inne wycieczki w tym rejonie były albo zbyt trudne (np. Tofana di Mezzo), albo zbyt łatwe (np. wchodzenie na którąś z Tofan drogą zejściową). Wyruszyliśmy z parkingu przy Bar Magistrato dell' Acque poniżej przeł. Falzarego szlakiem 412 o godz. 8.00 i w ok 2 godz. doszliśmy do początku ferraty rozpoczynającej się długą, stromą sztolnią (potrzebna latarka). Potem były jeszcze dość długie trawersy po piargach, aż w końcu zaczęła się wspinaczka stromymi ściankami, na przemian z długimi trawersami, poprowadzonymi półkami, tworzącymi raz wygodną choć eksponowaną ścieżkę, innym razem wąskie gzymsiki, po których należało się misternie przewinąć. Bezpośrednie przypięcie do poziomo biegnącej w takich miejscach poręczówki zapewniało jednak pełny komfort psychiczny. Cała trasa była dobrze oznakowana i ubezpieczona poręczówką. Główna jej trudność polegała na długości. Po pewnym czasie ciąg ścianek i trawersów wydawał się nie mieć końca, a nad nami ciągle widać było kawał piętrzącej się ściany. Największe trudności skalne (ponoć w jednym miejscu 4+) wystąpiły na końcowym odcinku ferraty. Nasze (a przynajmniej moje) zmęczenie potęgował głód, gdyż śpiesząc się przed pogarszającą się pogodą nie mieliśmy czasu na zjedzenie czegoś po drodze. Wreszcie ok. 14.30 doszliśmy do grzbietu, z którego widoczny już był zasypany piargami, piramidalny wierzchołek Tofany. Po 25 min. mozolnego podchodzenia niewyraźnymi zakosami (najlepiej trzymać się grzbietu) osiągnęliśmy szczyt (3225). Mimo, iż w dolinach świeciło słońce nad nami wisiały coraz mniej ciekawe, ciemne chmury. Zejście polegało na pokonaniu zakosami, początkowo prawie nieznakowanym szlakiem, morza dość stromych piargów. Nie było to aż tak banalne jak wyglądało z góry, zwłaszcza dla Żaby, której wysiadło kolano i którą wraz z Sebastianem asekurowaliśmy (głównie psychicznie) wybierając w miarę najdogodniejsze ścieżki. Zeszliśmy do schroniska Giussani, a potem przez schronisko Dibona i szlak 442 dotarliśmy na wcześniej upatrzony i wykorzystywany również przez innych w celach biwakowych parking w miejscu oznaczonym na mapach jako Punta di Ru Bianco. W sumie wycieczka była naprawdę solidna (12 godz.) ale i satysfakcjonująca.

Następny dzień miał być przeznaczony na przejazd do podnóża Marmolady i odpoczynek przed wycieczką na najwyższy szczyt Dolomitów. Po mozolnym wyczołganiu się naszego VW na przeł. Falzarego i długim zjeździe do doliny Cordevole oraz lodach i drobnych zakupach w Rocca Pietore zaparkowaliśmy na samym końcu drogi w dol. potoku Pettorina za miejscowością Malga Ciapela. Stąd ruszyliśmy na krótką, odpoczynkową wycieczkę do schroniska Falier leżącego w głębi szerokiej i płaskiej doliny Ombretta wykorzystywanej pod wypas bydła i zamkniętej dość wysokimi przełęczami.

Z obejrzenia południowej ściany Marmolady niewiele wyszło, gdyż do połowy spowita była w chmurach. Jedynie Bystry zagubiwszy się gdzieś na samym początku wycieczki wykonał samotnie inny wariant trasy wychodząc na przeł. Forca Rossa. W czasie powrotu, tuż przed parkingiem złapała nas niesamowita ulewa, którą - mimo posiadania parasoli - musieliśmy przeczekiwać pod drzewami.

Następnego dnia czekała nas Marmolada (3342). Planowaliśmy skorzystać z wyciągu, aby oszczędzić sobie mozolnego i niezbyt ciekawego podejścia pod lodowiec. Wyciąg chodził od 8.00 do 17.30 i kosztował 9500 w obie strony. Pogoda była nie do końca pewna, było trochę chmur, które czasem właziły bezczelnie na nasz szczyt, ale chwilami robiła się lampa. Początek trasy wiódł od górnej stacji wyciągu opadającym (nieco niepokojąco ale tak ma być) trawersem wyraźną, oznakowaną ścieżką (szlak 606). Po obejściu żebra opadającego z grani Marmolady podchodzi się najpierw po piargach, a potem po śniegu pod przełęcz Forcella della Marmolada (2910). Na śniegu używaliśmy jedynie czekanów, ale można by było i bez nich.

Pod przełęczą zaczyna się ferrata i to od razu od mało przyjemnej stromej i wyślizganej ścianki z dość długim odcinkiem poręczówki bez przelotu. A ponieważ na dodatek poszedłem chyba z mniej korzystnej, prawej strony więc na wstępie zużyłem nieco sił. Potem było już lepiej. W sumie sporo średnio przyjemnych metalowych klamer, skobli i drabinek, bez których jednak wejście byłoby bardzo trudne, zważywszy na dość charakterystyczne obłe i śliskie powierzchnie skały wynikające może z uwarstwienia, a może z działania śniegu i lodu. Jak to określił ponoć Waldek Żabowy - wchodzi się jak na komin. Pod koniec teren wypłaszcza się, a w końcu normalna ścieżka wyprowadza nas na szczyt Punta Penia (3342), w pobliżu którego stoi niewielkie schronisko z zewnątrz wyglądające jak barak, ale wewnątrz dość przytulne. Drugi, niższy szczyt Marmolady - Punta Rocca (3309) jest osiągalny przy pomocy kolejki. Nie ma jednak możliwości turystycznego przejścia z jednego szczytu na drugi.

Ferrata była w sumie dużo krótsza i mniej męcząca niż na Tofanę, a zarazem nie pozwalała się w takim stopniu wyżyć tym, którzy lubili się wspinać bez korzystania ze sztucznych ułatwień. W schronisku - posililiśmy się (w zastępstwie marmolady dżemem oraz chałwą a także doskonałą schroniskową szarlotką), na szczytowym krzyżu nalepiliśmy podobnie jak w książce wejść na Tofanie naszą kołową nalepkę i zaczęliśmy się zastanawiać jak tu teraz zejść. Planowaliśmy bowiem schodzenie wprost na północ przez lodowiec. Obserwując grupki westmenów wypatrzyliśmy wreszcie drogę zejściową, a dla pewności postanowiliśmy schodzić za trójką Włochów. Niektórych zaniepokoiło, że Włosi związali się liną oraz, że aby zejść na lodowiec trzeba pokonać kawałek skalnej ścianki (która okazała się nieubezpieczona).

Dojście do ścianki prowadziło krótkim podszczytowym polem śnieżnym. Było ono niezbyt strome, ale od wypadku ubraliśmy raki. Potem nastąpiło zejście wspomnianą ścianką. W sumie trudności były niewielkie, wszędzie pełno stopni i chwytów, ekspozycja raczej umiarkowana, tym niemniej brak asekuracji był dla niektórych stresujący. Wreszcie znaleźliśmy się na ścieżce biegnącej przez lodowiec. Pomimo niezbyt dużego nachylenia i niewielkiej ilości, niezbyt dużych szczelin raki i czekan są jednak konieczne. Związanie się liną w zespół było chyba w tych warunkach jakie mieliśmy zbyteczne, aczkolwiek bezpieczeństwa może nigdy nie być za wiele.

Na koniec wykazaliśmy się większą przebiegłością od westmenów, którzy po zejściu z lodowca zdjęli raki i uprzęże. Górna stacja kolejki była już o rzut beretem, ale tuż pod nami był jeszcze do pokonania dość stromy kawałek stoku, pokryty lodem i przysypany drobnym piargiem. My przeszliśmy go bez problemów w rakach, podczas gdy westmeni po paru niezbyt pewnych krokach zawrócili i ponownie musieli założyć raki. Przy wyciągu byliśmy ok 17.00. Należy podkreślić, że najwyższy szczyt Dolomitów, będący dla wielu z nas może skromnym, ale jednak rekordem wysokości zdobyliśmy całym 10 osobowym (tytułowym) tramwajem a Wiciu-dentysta dokonał tego wyczynu w swoich słynnych trekingowych półbutach, których używał nawet z rakami.

Tego popołudnia pożegnaliśmy się z Marmoladą i przez Canazei oraz wielką i mocno zagospodarowaną turystycznie dolinę di Fassa pojechaliśmy na nasze ostatnie miejsce biwakowe, z którego zamierzaliśmy robić wypady w grupy Catinacio (Rosengarten) i Sasso Lungo. Pierwszy nocleg założyliśmy na małym miejscu parkingowym w pięknej dol. S. Nicolo, która ma swój wylot w miejscowości Pozza di Fassa, a kolejne biwaki na ładnej polance w odnodze tejże doliny - Monzoni, wykorzystywanej za dnia przez tłumy piknikowiczów i chyba do tego przeznaczonej - o czym świadczą drewniane ławy, stoły a nawet obudowane miejsca na ogniska w wielu miejscach tej dolinki. My wybraliśmy jedno z nich z pięknym, codziennie innym - ze względu na różne warunki pogodowe - widokiem na całą grupę Catinaccio.

Kolejny dzień miał być dniem raczej wypoczynkowym, tzn. bez ferraty, ale za to z wycieczką. Wystartowaliśmy z dol S.Nicolo i w ok. 1 godz. doszliśmy do jeziorka Lagusel, które okazało się jednak mało przyjemne ze względu na błotniste brzegi i obecność bydła rogatego (tzw. Milki) oraz dużej ilości tnących much. Dalej poszliśmy w górę szlakiem 640 przez suchy, piarżysty kocioł na ostro wciętą, wąską przełęcz (kilka poręczówek, ale łatwo i krótko). Za przełęczą zwykła, trawersująca ścieżka doprowadziła nas do położonego na przeł. le Selle drewnianego schroniska o tej samej nazwie (Passo le Selle). Po odpoczynku zeszliśmy w dolinę do ciekawego, zamkniętego ze wszystkich stron, wydawałoby się - bezodpływowego jeziorka Laghetto Selle. Spotkaliśmy tam grupę z Krakowa. Schodząc do dol. Monzoni wypatrzyliśmy wspomniane, nowe miejsce biwakowe.

W środę podjechaliśmy na przełęcz Costalunga, oddzielającą grupę Catinaccio od grupy Latemar. Trzeba zaznaczyć, że Wiciu zakupił tam wreszcie porządne, turystyczne buty, (a Teresa nowy kask). Po udanych zakupach ruszyliśmy ukwieconymi, alpejskimi łąkami do schroniska Paolina a stamtąd trawersem na przełęcz Vaiolon. Wymijając się z grupą młodych Włochów, po bardzo łatwej ferracie, na której asekuracja z uprzęży była faktycznie średnio konieczna, weszliśmy na wierzchołek Rody di Vael (2806). Zejście ze szczytu było jeszcze łatwiejsze niż wejście (trawiasto piarżysta ścieżka) i jedynie na końcu przy przekraczaniu dość stromego żlebu wymagało nieco gimnastyki i ubezpieczeń. Z rozległej przełęczy, na którą wyszliśmy można było dojść ścieżką do schroniska Roda di Vael, my jednak kontynuowaliśmy naszą wycieczkę ferratą Masare prowadzącą przez Rodę di Diavolo i Puntę di Masare. Trzeba przyznać, że ferrata była całkiem ładna, nie za trudna ale też nie banalna. Za to zejście było długie, zwłaszcza że umówiliśmy się z kierowcą w położonym dość nisko Vigo di Fassa.

Patrząc na mapy Dolomitów i planując wycieczki trzeba baczną uwagę zwracać na różnice wysokości, gdyż pozornie krótkie odcinki szlaków pokonują czasem po kilkaset metrów różnicy poziomów i mogą być bardziej męczące niż by się wydawało.

W czwartek postanowiliśmy zobaczyć słynne Torri del Vaiolet oraz zrobić ferratę Santner. Aby dotrzeć do samego serca grupy Catinaccio najlepiej skorzystać z minibusów startujących z parkingu tuż za Pozza di Fassa. Podróż w obie strony kosztuje 7 tys. natomiast droga jest całkowicie zamknięta dla samochodów prywatnych. Od końcowego parkingu do schroniska Gardeccia trzeba jeszcze pokonać ok. 2 km drogą. Miejsce ze względu na możliwość dojazdu i popularność jest tłumnie odwiedzane, podobnie jak rejon Tre Cime di Lawaredo.

Dalszą drogę do schroniska Vaiolet odbywaliśmy wraz z ogromną grupą Niemców w dość już podeszłym wieku (wszyscy używali kijków narciarskich), ale za to z kondycją godną pozazdroszczenia. Kolejnym etapem było położone o 400 m wyżej, tuż u stóp iglic Vaiolet schronisko Re Alberto I. Ścieżka stała się stromsza i prowadziła skalistym, urozmaiconym terenem, nie wymagającym jednak asekuracji, choć w dwóch miejscach założono tym razem normalne, a nie stalowe poręczówki.

Schronisko, o brzydkiej jak zwykle bryle, położone jest nad małym jeziorkiem w wysokim kotle u stóp Cimy Catinaccio, Crody di Re Laurino, oraz Torri del Vaiolet. Miejsce jest naprawdę piękne. Na Vaioletach wspinało się kilka zespołów. Mimo swej strzelistości od tej strony nie były chyba trudne ze względu na dobre urzeźbienie.

Po odpoczynku i wysłuchaniu koncertu w wykonaniu jakiejś włoskiej grupy młodzieży, która stanowiła chyba chór i nieźle się bawiła, doszliśmy na przełęcz Santner (15 min) z maleńkim schroniskiem i tu rozdzieliliśmy się. Ze względu na wysiadające nam kolana ja i Jola postanowiliśmy zrezygnować z dzisiejszej ferraty i spokojnie zejść tą samą drogą na dół. Po drodze trafiliśmy niestety na nasz przemiły ale zbyt liczny i nieprawdopodobnie ślamazarny chórek. W miejscach, w których my z naszymi bolącymi kolanami zbiegaliśmy bez użycia rąk, oni schodzili na czterech literach trzymając się kurczowo skały wszystkimi kończynami mimo, iż wszyscy posiadali niezłe turystyczne buty (co jest zresztą standardem). Z pozostałą częścią naszej grupy spotkaliśmy się po pewnym czasie przy schronisku Gardeccia, do którego dotarli oni od przełęczy Coronelle.

Nasz ostatni dzień w Dolomitach przeznaczyliśmy na niewielką ale bardzo efektowną grupę Sasso Lungo. Jedynym szczytem tej grupy, na który prowadzi ferrata jest Sasso Piatto (2958) dostępny również łatwą, ale nieciekawą drogą zejściową od zachodu. Opis ferraty Oskar Schuster w przewodniku pana Tkaczyka budził u niektórych wiele emocji, gdyż po pierwsze, trudności zaklasyfikowane zostały jako 2, podczas gdy Tofana di Rozes oraz Marmolada ocenione zostały w tym samym przewodniku na 1, a ponadto w opisie wspomniano, że ferrata jest ubezpieczona - w odróżnieniu od innych - tylko w miejscach koniecznych, co daje odczucie naturalnej wspinaczki. A jak to było naprawdę zobaczyliśmy już niebawem.

Najpierw jednak wspięliśmy się przy pomocy naszego mikrobusu na przeł. Sella podziwiając z bliska potężne ściany masywu Selli. Potem czworo z nas postanowiło oszczędzić swoje spracowane nogi i za 10 tys. podjechać kabinową kolejką na przeł. Forcella Sassolungo ze schroniskiem T.Demetz (2685). Reszta podeszła 500 m szlakiem (ok. 1 godz.). Stąd zeszliśmy 500 m na drugą stronę do schroniska Vicenza (35 min), które leży wewnątrz półkoliście wygiętego grzbietu grupy Sasso Lungo i od którego zaczynało się dojście pod ferratę. Przed ferratą posililiśmy się i ubraliśmy szpej, a potem po przejściu małego pola śnieżnego weszliśmy w skałę. Okazało się, że ferrata była bardzo przyjemna i wcale nie trudna. Owszem były długie fragmenty bez ubezpieczeń, ale tylko w miejscach rzeczywiście łatwych i nie eksponowanych, a wspomnianego w przewodniku najtrudniejszego 2-kowego miejsca w ogóle nie zauważyliśmy. Do ferraty Lipella w ogóle nie można jej było porównać. Tam trudności w kilku miejscach były znacznie większe, nie mówiąc już o ich nagromadzeniu i długości trasy. Tak więc ocena trudności tras typu via ferrata jest sprawą mocno subiektywną, zwłaszcza w stosunku do tras tzw. średnio trudnych. Podejrzewam, choć na razie nie miałem okazji sprawdzić, że trasy bardzo trudne czyli czarne, rzeczywiście zasługują na takie miano, natomiast trasy łatwe - niebieskie są rzeczywiście łatwe i na dobrą sprawę nie wymagają nawet sprzętu asekuracyjnego, choć nie zaszkodzi go mieć - zwłaszcza w niby łatwych ale kruchych, piarżystych miejscach, których na takich trasach jest sporo. Po zrobieniu zdjęć i pooglądaniu widoków z Sasso Piatto zaczęliśmy schodzić do schroniska Sasso Piatto przez niezmierzone pola rzęchów. Ma trochę racji Tadzik pisząc, że Dolomity to kupa rzęchów, choć moim zdaniem nie do końca. Bo gdyby nie ta kupa rzęchów, to nie byłoby przecież tak fantastycznych turni, iglic, ścian i potężnych masywów.

Wycieczkę zakończyliśmy długim, ale za to bardzo widokowym i raczej płaskim dojściem na przeł. Sella. Noc spędziliśmy w naszym stałym miejscu, a w sobotę wyruszyliśmy w drogę powrotną do kraju przez Bolzano, Brenner, Innsbruck, Salzburg, Linz, Wiedeń itd. W domu byliśmy po rozwiezieniu wszystkich uczestników w niedzielę po południu.

Jacek Ginter